Top

Menu Zaloguj się (dla użytkowników forum)




Impreza

Katarzyna Kwiecińska-Olszewska

„Sucha Kostucha, ta Miss Wykidajło,
wyłączy nam prąd w środku dnia,
pchajmy więc taczki obłędu jak Byron,
bo raz mamy bal!”
- Agnieszka Osiecka



- Życie jest jak impreza – wygłosiła Wiktoria, patrząc w twarz swojemu mężczyźnie. Uśmiechnęła się przy tym, błysnęła białymi, równymi ząbkami. Za jej plecami zatrzymał się tramwaj. Obejrzała się. To nie była osiemnastka.
Spróbowała odgarnąć z twarzy kosmyk jasnych, długich włosów, ale nie zdjęła jaskrawofioletowych moherowych rękawiczek i zamiast układać włosy, tylko je elektryzowała. Nie przejęła się tym jednak.
Przez moment czekała na jakąś reakcję na jej słowa ze strony Marka. Nic nie odpowiedział, więc ciągnęła dalej.
- Kiedy przychodzisz na imprezę, to tak, jakbyś się rodził. Wejście w klimat zajmuje ci mniej albo więcej czasu. To jest dorastanie. Wybierasz sobie miejsce, w którym chcesz spędzić swój czas, salę taneczną albo kącik w kuchni. Bawisz się lepiej albo gorzej. Przeżywasz różne rzeczy, jedne mniej, inne bardziej ciekawe, podniecające... Potem, niezależnie od tego jak dobrze byś się nie bawił, nadchodzi taki moment, że atmosfera siada. Alkohol się kończy, nikt już nie ma siły tańczyć, a czasem nawet wyłącza się muzykę i gada. Niektórzy ziewają, ale nikt nie chce jeszcze wyjść. To jest starość. Wszyscy kurczowo trzymają się życia-imprezy, choć nie mają już na nie siły. A potem wychodzi się i wraca tam, skąd się przyszło. I to jest śmierć.
- Daj spokój – rzucił Marek trochę zbyt szorstko.
Łatwo jej produkować takie farmazony – pomyślał. Zaraz potem zdał sobie jednak sprawę, że przesadza. To nie wina Wiktorii, że nie wie jeszcze, czym naprawdę jest śmierć. Chyba jeszcze nie miała z nią do czynienia tak naprawdę. Jej rodzice i dziadkowie żyli, nigdy nie miała psa, a po śwince morskiej krótko płakała. No, ale to była tylko świnka. W sumie wcale Wiktorii nie życzył, by szybko w tej sprawie dojrzała. Wystarczy, że on półtora roku wcześniej pochował ojca.
Rak płuc. Ojciec strasznie cierpiał, zwłaszcza na koniec. Okrutnie się wydzierał, gdy morfina już nie pomagała. Sąsiedzi patrzyli na nich spode łba za nieprzespane noce. Jakby tata miał taki kaprys, że pobudzi wyciem wszystkie emerytowane stare krowy. Kiedy Marek myślał o śmierci, myślał też o umieraniu w potwornym bólu. I o pustce w zbyt dużym domu, która nastaje potem.
- Nie warto o tym mówić – powiedział łagodniej. – Gdyby to była rzecz, którą można udowodnić, to może i tak, ale...
- Udowodnić, że życie jest jak impreza? Przecież to tylko ot takie sobie porównanie.
- Chodziło mi o śmierć. Gdyby śmierć była powrotem do domu... – Mimo początkowej złości, w końcu podchwycił jej myśl. – Gdybyśmy mogli udowodnić, że nasi bliscy czekają na nas w jakimś mitycznym miejscu początku… To byłoby piękne.
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. W końcu uświadomiła sobie, że jej metafora mogła sprawić mu przykrość i poczuła lekki wstyd. Na chwilę umilkli oboje.
- Właśnie nie wsiedliśmy do osiemnastki – przerwał ciszę wesołym tonem. – Baśka znowu będzie mówić pierwszym gościom, że pewnie nikt nie przyjdzie.


Tymczasem w domu Baśki przygotowania do imprezy szły pełną parą. Wszystkie cenne przedmioty, które w czasie zabawy mogłyby ulec uszkodzeniu, zostały już pochowane w miejscach niedostępnych dla gości. W pokoju, który miał służyć za salę taneczną, stół i krzesła zostały przesunięte w róg. Na stole wylądował obrus, a na obrusie zimny bufet. Baśka przyniosła z kuchni talerzyki, szklanki i sztućce, kanapki i sałatkę.
Wyprawiła z domu rodziców, kazała im pozdrowić dziadków i przykazała, żeby nie wracali przed siódmą rano. Z doświadczenia wiedziała już, że do tej godziny uda jej się pozbyć ludzi z domu i z grubsza posprzątać. Wszystko wykonała trochę przed czasem i nie zostało jej nic innego, jak zacząć czekać na pierwszych gości. Przez moment zastanawiała się, czy nie puścić jakiejś muzyki. Stwierdziła jednak, że może nie usłyszeć dzwonka, który czasem szwankował. Krążyła więc po pokoju w zupełnej ciszy, nasłuchując. Była osobą nerwową i nie lubiła czekać, nie lubiła bezczynnie tracić czasu. Dlatego chodziła. Znajomi twierdzili, że to ADHD. Mieli rację.
Bez wątpienia można było powiedzieć, że Baśka była ładna - dość wysoka, szczupła, lecz nie chuda. Miała dziewiętnaście lat, ale niepewne spojrzenie niebieskich oczu i długie włosy zacieniające delikatną twarz sprawiały, że wyglądała dużo młodziej, odrobinę dziecinnie, co dodatkowo potęgował fakt, że nie uznawała makijażu.
Rozważała za to ufarbowanie włosów. Żeby zająć czymś myśli, zastanawiała się teraz nad kolorem. Póki co, jej włosy zachowały jeszcze resztkę miedzianej barwy, jaką przyjmowały w lecie. Ale w zimie robiły się szare. Więc… może na czerwono?
Rozległ się dzwonek. Baśka podskoczyła. Przybył pierwszy gość. Serce zatrzepotało jej w piersi, jakby pierwszy raz urządzała imprezę. Już taką miała naturę.
Ciekawe kto to? – pomyślała. Dobrze by było, gdyby jej ukochany mężczyzna choć raz łaskawie przyszedł jako pierwszy.
Pobiegła do drzwi. Za nimi czekała Hanka, dziewczyna, z którą Baśka kiedyś się przyjaźniła. To jednak było dawniej, zanim dwa podlotki odkryły, że zbyt wiele je dzieli, by miały jeszcze o czym rozmawiać. Kiedyś nie mogły bez siebie żyć, ale każda z nich wybrała inną drogę. Wszystko odbyło się cicho, spokojnie, bez awantur i spięć. A czasami spotykały się na imprezach.
Baśka zawsze zapraszała Hankę, podobnie jak parę innych osób, z którymi niemal przestała się zadawać. Lubiła mieć w domu wielu ludzi. Im było ich więcej, tym więcej ciekawych rzeczy mogło się wydarzyć.
Za Hanką naraz zakłębił się większy tłumek, który zamarudził gdzieś na korytarzu. Smutnego wymoczka o krzywym nosie, ubranego w swój nieodzowny szeleszczący niebieski dres, Baśka nie znosiła. Bała się jego ciemnych interesów. Ale był chłopakiem Hanki, więc przyszedł.
Pojawiła się również Edyta, śmieszna dziewczyna, która była bardziej koleżanką Hanki niż Baśki, ale zawsze zjawiała się na baśkowych imprezach. Przyszli też Brzoza i Dżungla. Baśka nigdy nie wiedziała, który z nich był który, ale obu lubiła, bo byli rozrywkowymi ludźmi.
- Cześć – powiedziała z uśmiechem.
- Cześć. – Hanka pocałowała ją w policzek.
- Myślałam, że dwudziesty pierwszy wiek nastanie, zanim doczekam się jakichś gości.
- Spokojnie, jeszcze parę lat. – Hanka podała jej ciężki przedmiot w reklamówce. Zapewne miskę sałatki.
- Poza tym jesteśmy dwadzieścia minut przed czasem – dodał Brzoza. Albo Dżungla.
Baśka złapała się nagle za głowę.
- Zapomniałam o lampkach!
- Jakich lampkach?
- Takich małych, żeby było choćby drobne światło w pokoju tanecznym. Jak się rozbierzecie, to możecie mi pomóc. Lampek jest osiem, trzeba włożyć do nich baterie.
Zostawiła ich samych. W pokoju zaczęła się męczyć z folią, w którą zapakowany był zestaw paluszków. Pomogła sobie zębami. Baterie rozsypały się na dywan.
- Cholera.
- O, jakie fajne! – Hanka od progu rzuciła się do stołu i porwała jedną z lampek wyglądających jak bezy perłowego koloru. – Gdzie je kupiłaś?
- Chińczycy sprzedają u nas z polówki. – Baśka na czworakach zbierała paluszki z dywanu. Trochę tandetne i połowa nie dożyje do rana. Ale po ciemku dają fajne światełka.
- A nie możesz zapalić tych czadowych świeczek? – Edyta stanęła w progu pokoju. Na nieme pytanie gospodyni wskazała pięcioramienny kandelabr stojący na parapecie. – Byłoby klimatycznie.
- Byłby bardzo klimatyczny pożar, znając co poniektórych gości. Nie ma mowy.


Spojrzenia wszystkich ludzi w tramwaju spoczywały na Arturze. Większość była po prostu ciekawa, ale zdarzały się miny wrogie, pełne gniewu, a nieraz i pogardy.
Artur był niezwykle przystojnym, młodym mężczyzną, wysokim i szczupłym. Miał gęste, złote włosy i oczy niebieskie jak niebo. Oraz gitarę.
Instrument dodawał mu pewności siebie, a jednocześnie przypominał mu natrętnie, że skończył dwadzieścia jeden lat, a do niczego jeszcze nie doszedł. To znaczy, muzycznie. Czasami trochę się tym niepokoił. Dwadzieścia jeden lat to cholernie dużo dla rockmana, w tej branży był już stary. Koledzy twierdzili, że bredzi, ale on wiedział swoje. Dwa lata wcześniej razem z kumplami założyli zespół. Czasem grywali w klubach studenckich czy innych melinach, ale przez cały czas nie zbliżyli się ani trochę do wydania płyty. Ludzie z innych garażowych zespołów śmiali się do łez, gdy na to narzekał, mówili coś o pomnożeniu tego czasu przez cztery i przypominali, że lata siedemdziesiąte już się skończyły. Wtedy opamiętywał się i mówił: „Nie szkodzi. Wszystko jeszcze przed nami. Nam się uda. Nam musi się udać. My jesteśmy najlepsi.” A naiwność tych słów powodowała kolejne ataki śmiechu.
Tego dnia podróżował z gitarą, bo skomponował nowy kawałek i chciał go zagrać swoim kumplom z zespołu. Miał nadzieję, że na imprezie, na którą się wybierał, znajdzie się na to czas. Chciał się pochwalić piosenką, uważał, że jest naprawdę dobra, głównie dlatego, że udało mu się od razu wymyślić cały tekst.
Artur był przystojny i utalentowany. Tak mówili mu inni, nie tylko mama. Ale dziś ludzie dziwnie na niego patrzyli. Zresztą, wcale nie na niego. Mógłby na chwilę przestać myśleć o sobie.
Chodziło o dziewczynę, która siedziała mu na kolanach. Ona też była ładna. Miała śliczne, tajemnicze oczy, przecudowny uśmiech i bardzo kształtne ciało. Ciemnobrązowe.
Wystarczyło oddalić się o kilka przystanków od centrum, by w stolicy kraju, który starał się o przyjęcie do Unii Europejskiej, wzbudzała zainteresowanie.
Artur i Coco udawali, że nic sobie z tych spojrzeń nie robią, całując się na oczach wszystkich. Jednak w duchu szlag go trafiał.


Znów odezwał się dzwonek. Baśka pobiegła otworzyć. Może wreszcie przyszedł ten jej jedyny. Pomimo jadowitych myśli, serce przez ułamek sekundy chciało wyrwać się jej z piersi.
Ale i tym razem to nie był on. Na progu stała wysoka blondynka, Kaśka, jej najlepsza przyjaciółka. Zza niej wystawał jeszcze wyższy, z głową sięgającą do framugi, jej chłopak Konrad, metal, zdeklarowany satanista, mroczny i zazwyczaj trochę nadęty.
- Cześć – wyszczerzyła się Kaśka radośnie.
Dziewczyny bardzo się lubiły i trudno było im wytrzymać choćby jeden dzień bez długiej rozmowy telefonicznej. Rozmawiały ze sobą o wszystkim, o swoich radościach i smutkach. Prowadziły typowe kobiece rozmowy, które przeciętnego faceta doprowadzają do ustania czynności mózgu.
- Fajnie, że już jesteście. – Kaśka i Konrad zaczęli się rozbierać. – A gdzie Bartek i Irek?
- Irek musi jutro na piątą iść do pracy – wyjaśnił Konrad cicho. On zawsze mówił cicho. Nawet kiedy się złościł, nie podnosił głosu. Tylko jego skośne, szare oczy zmieniały się niepokojąco, jakby sygnalizowały, że za chwilę może nastąpić wybuch. Baśka nigdy jednak nie była świadkiem takiego wybuchu, nigdy też o takim zajściu nie słyszała. Bez wahania mogła stwierdzić, że był najspokojniejszym, a także najbardziej uczynnym człowiekiem, jakiego znała. Kłóciło się to trochę z gazetowym wyobrażeniem o sataniście, takim rozwalającym nagrobki, podpalającym kościoły i mordującym małe kotki. Konrad uważał się za satanistę i nikomu nie chciał wyjaśnić, co w związku z tym robi się na co dzień. Irek, jego kolega, też słuchał metalu, a jak trochę wypił, to gadał różne głupoty o diable, żeby straszyć dziewczyny, ale powiedział kiedyś Baśce, że u Konrada to trochę taka poza.
- Bartek nie dojechałby na czas – dodał Konrad. – Musiałby tu być już wczoraj, a nie chce tracić lekcji.
- Rozumiem. – Baśka skinęła głową.
Bartek, młodszy brat Konrada, jakiś czas temu przeprowadził się do dziadków do Poznania. Nie był jeszcze pełnoletni i sąd chciał go odebrać ich nadmiernie imprezującej matce.
Bartek szukał oparcia w kościele, w późno nastoletnim wieku został ministrantem i rozważał, choć na razie dość naiwnie i bez większego rozeznania, życie w klasztorze. Konrad wybrał konkurencję. „Skoro wszystko, co się dzieje, a więc i wszystkie złe rzeczy, które nas spotykają, dzieje się z woli Boga” – wyjaśnił kiedyś – „to czy Szatan nie ma przypadkiem lepszej oferty?” Ale z Bartkiem nigdy się o to nie kłócili, byli bardzo zżytymi braćmi.
Kaśka i Konrad weszli na salę taneczną, huczącą już od muzyki. Ktoś zdążył puścić Nirvanę. Blade perłowe lampki starały się jak mogły, ale trochę ginęły w świetle bijącym z przedpokoju.
Baśka znikła na chwilę w kuchni, po czym wróciła z dwiema plastikowymi półtoralitrowymi butelkami. Etykietki na nich głosiły, że to „Woda niegazowana Nałęczowianka”, ale zawartość temu przeczyła. Była ciemnobrązowa i miała pianę na wierzchu.
- Może napijecie się Belfastu? – zaproponowała Baśka.
- Pewnie. – Na twarzy Konrada pokazało się coś, co chyba miało być uśmiechem.
- Co to jest? – spytała Hanka, nieobeznana ze zwyczajami pubu znajdującego się tuż obok bloku Baśki.
Określanie pubem lokalu umieszczonego w małym, szarym, sześciennym klocku było lekkim nadużyciem, miejsce przypominało raczej mordownię. Odruchowo omijali go wszyscy oprócz ludzi z sąsiednich podwórek, którzy osobiście znali właściciela i barmankę. Ci wiedzieli, że wewnątrz panuje ciepła, prawie rodzinna atmosfera i że zawsze można tam dostać beczkowe piwo na wynos, jeśli tylko przyjdzie się z własną butelką.
- Belfast to piwo – padła odpowiedź.
- Ciemne? – skrzywiła się Hanka.
- Ciemne – wyjaśniła Baśka. – Ale nie porter. Smakuje jak zwyczajne piwo, tylko jest mocniejsze.
- O piwie mówi się: „Belfastu” czy „Belfasta”? – zapytał chłopak Hanki, wszystkich zadziwiając.
Nie otrzymał odpowiedzi, bo znów rozległ się dzwonek.
- Zostawiam was. – Baśka, wręczyła Konradowi butelki i pobiegła do drzwi.
Tym razem się nie zawiodła. To był on. Całe jej ciało wypełniło przyjemne ciepło.
Byli z sobą już dziesięć miesięcy, zdążyli odrobinę do siebie przywyknąć, parę razy się pokłócić. Baśka lubiła też sarkać na jego niepunktualność i różne głupie zasady, jakie czasem bezskutecznie próbował narzucać. Ale za każdym razem, kiedy przychodził, czuła się wniebowzięta. Całe dwa lata trwało, zanim odwzajemnił jej względy, on - przystojny, błyskotliwy młodzieniec o pięknych, piwnych oczach i delikatnych, zawsze ciepłych dłoniach, czuły, kochający, bez nałogów i że też zawsze musiała myśleć takie romantyczne pierdoły, jakby miała czternaście lat, weź-się-dziewczyno-w-garść.
Całowali się długo i namiętnie. Do przytomności przywrócił ją drobiazg, którego się zawstydziła. Przecież to w zasadzie nic takiego, kochała go takim, jakim jest. Jacek, przez wszystkich nazywany Dżekiem, tył coraz wyraźniej. Kiedy po raz pierwszy zwróciła na niego uwagę, był jeszcze szczupły. Teraz zapinał spodnie pod brzuchem, chociaż trzy miesiące wcześniej jeszcze nie musiał tego robić. Właściwie nie powinno jej to przeszkadzać, ale gdzieś tam na dnie duszy bała się, że może być gorzej. Bała się, że może być na coś chory, ale jego, jak każdego mężczyznę, trudno było wysłać do lekarza. Poza tym, bolało ją, kiedy inni się z niego śmiali, a ostatnio śmiali się trochę zbyt często.
Na moment przytuliła twarz do jego piersi i poczuła go całą powierzchnią ciała. Nie pora myśleć o bzdurach. Ważne było teraz tylko to, że jest, że jest tym jedynym. Co do tego nie miała wątpliwości.


Ewa, oparta plecami o tylną szybę tramwaju numer dwa, beznamiętnym wzrokiem gapiła się na ulotkę, w której tytule brzmiało pytanie: „Czy wszyscy ludzie będą kiedyś wzajemnie się miłować?” Dostała ją na przystanku od Świadka Jehowy.
Nieznajomy mężczyzna podszedł do niej i zapytał, czy uważa, że w Polsce będzie lepiej. Odpowiedziała, że nie. Nie było powodów, dla których miałaby uważać inaczej. Przepychanki polityczne irytowały ją tak samo, jak wszystkich wokół. W ogóle nie zamierzała ich śledzić. Nieodróżnialne gadające głowy w telewizorze próbowałyby ją przekonać, że jest lepiej, ewentualnie, że jest bardzo źle, ale obecna opozycja zrobi z tym wkrótce porządek. Takie typowe banały.
A jeszcze niektórzy siłą rozpędu wciąż się cieszyli, że wreszcie są wolni. Wreszcie? Do licha, ludzie, Okrągły Stół był prawie dziesięć lat temu! Dla niej dziesięć lat oznaczało połowę życia. Zresztą, za komuny co roku miała nowe buty i co roku wyjeżdżała na wakacje. Teraz jej rodzice harowali od rana do nocy, a i tak na wszystko brakowało. Ktoś jej powiedział, że muszą być nieudacznikami, skoro nie mają pieniędzy w nowych, dobrych czasach. Oni mieli i pracę, i wykształcenie, tyle tylko, że mało zarabiali. A do tego wciąż bali się, że stracą tę marną robotę i będą mieć jeszcze mniej. Byli za starzy, żeby w tej kwestii ryzykować. W nowej rzeczywistości nikt nie chciał starych pracowników. Czy tak miał wyglądać lepszy świat?
Powiedziała więc temu natchnionemu kaznodziei, że nie będzie lepiej. Jak mogłoby, skoro świat zmierzał w takim, a nie innym, kierunku? Temu mężczyźnie nie chodziło jednak o politykę i po takiej odpowiedzi zaczął opowiadać jej o dniach ostatnich, których oznaką jest brak miłości bliźniego. Wręczył tę ulotkę, doradził studiowanie Biblii, a potem życzył szczęścia i wsiadł do swojego tramwaju.
„Miliony osób czują się zagubione i nieszczęśliwe i nie wiedzą, gdzie szukać pomocy” – zaczęła czytać, żeby jakoś zabić czas. Tramwaj wlókł się niemiłosiernie, a elektroniczny zegar przy „Czterech Śpiących” poinformował ją, że na oficjalne rozpoczęcie imprezy już i tak się spóźniła.
„«Prawi posiądą ziemię i będą na niej przebywać zawsze» (Psalm 37:9-11)” – czytała. – „Jakaż to zachwycająca perspektywa! «Śmierci już nie będzie, ani żałości, ani krzyku, ani bólu już nie będzie» (Objawienie 21:4). Nawet umarli powrócą do życia, a cała ziemia zostanie przekształcona w literalny raj (Izajasz 11:6-9; 35:1,2; Łukasz 23:43; Dzieje 24:15).”
- Dobrze by było – mruknęła sama do siebie, złożyła ulotkę i schowała do kieszeni. Nie mogła czytać dalej. Przez chwilę myślała, że chciałaby w coś wierzyć, tak jak mężczyzna, który obdarował ją tym tekstem. Ale ona wolałaby mieć pewność. Tak, gdyby miała pewność, to co innego. Przez chwilę pomyślała o końcu świata, że może naprawdę nadejdzie i że może na wszelki wypadek wypadałoby zacząć chodzić do kościoła i studiować Biblię. Zaraz potem stwierdziła, że to i tak niczego w niej nie zmieni. Starała się przecież być dobrym człowiekiem i miała nadzieję, że jeśli Bóg istnieje, to doceni te starania. Jednocześnie odczuwała jednak podskórny strach, że mógłby tego nie zrobić.
Odrzuciła od siebie te myśli. Brakowało jej pieniędzy, było jej zimno, miała mokre buty. Przyzwyczaiła się, że ludzie odchodzą lub umierają i wiele mogła znieść, ale czasem czuła się bardzo samotna. To były rzeczy jasne i oczywiste. Koniec świata nie robił na niej wrażenia, a to, czy Bóg był, czy też nie, i tak niczego nie mogło zmienić.


- Ernest! – Baśka powitała przy drzwiach kolejnego gościa. Był to chłopak wysoki i potwornie chudy, o włosach długich, ciemnorudych i wiecznie przetłuszczonych.
- Cześć. Jest Paweł?
- Jest. – Baśka wskazała ręką w stronę sali tanecznej i Ernest ruszył w tamtym kierunku. Baśka poświęciła mu przelotne spojrzenie, uświadamiając sobie, że już dawno przestała zwracać uwagę, że chłopak utyka. Przy każdym kroku, całe jego ciało przechylało się na prawą stronę, jakby miał upaść. Szczególnie rzucało się to w oczy, kiedy chodził szybko albo biegał. A on z reguły szybko się poruszał.


Do tramwaju wsiadło rumuńskie dziecko z puszką po orzeszkach ziemnych w ręce. To znaczy, być może wcale nie było to dziecko rumuńskie, ale jakoś tak wszyscy mówili na żebrzących ludzi śniadego koloru. Ewa nawet nie wiedziała, czy faktycznie pochodzą oni z Rumunii. Ktoś jej kiedyś powiedział, że to Cyganie, którzy stamtąd wyemigrowali, ale nie miała pojęcia, czy to prawda. Słyszała za to ostatnio w radiu, że Cyganów powinno nazywać się Romami, bo ta druga nazwa nie jest nacechowana emocjonalnie i nie kojarzy się ludziom ze stereotypami.
Dziecko było brudne, tak brudne, że jego twarz przybrała szarobrązową barwę. Włosy miało ciemne, kręcone. Nosiło podarty i w wielu miejscach poplamiony czerwono-granatowy skafander. Mogło mieć najwyżej pięć lat. Przeszło przez cały wagon, podtykając ludziom pod nos kartkę z prośbą o pomoc i puszkę po orzeszkach. Jedna czy dwie osoby coś tam wrzuciły. Ewa nie przeczytała nawet kartki, odwróciła głowę.
Przykro mi, sama nic nie mam – pomyślała. Tych parę złotych w kieszeni to były obecnie jej jedyne pieniądze, które i tak nie starczyłyby na nic poza herbatą i batonikiem w uczelnianym bufecie. A Ewa nie wiedziała, kiedy będzie miała coś więcej.
- Kurczę – powiedziała jedna z dwóch nastolatek stojących obok Ewy. – Żal mi tego dzieciaka, ale to przesada, żeby iść na żebry. Bo jeśli to zaakceptować, to ja sama powinnam biegać po tramwajach.
Więc nie tylko mnie jest ciężko – pomyślała Ewa, ale ta myśl wcale jej nie pokrzepiła.
- Myślisz, że on to robi dla siebie? – zapytała druga nastolatka. – On dostanie wpierdol od ojca, jeżeli wróci z niczym.


Paweł siedział w rogu sali. Czuł się trochę zagubiony, bo żaden z jego kolegów jeszcze się nie zjawił. A poza tym należał do osób nieśmiałych i bardzo niepewnych w kontaktach międzyludzkich. Był chłopakiem o ogromnych, ciemnych, smutnych oczach, z reguły nieprzytomnie wpatrzonych w dal. Kiedy jednak ludzie na niego patrzyli, nie podziwiali jego oczu, ale przede wszystkim widzieli ponad sto kilogramów wagi. Gdy Jacek, facet Baśki, zaczął ostatnio wyraźnie przybierać w pasie, Paweł próbował parę razy z nim porozmawiać, być może podświadomie licząc na bratnią duszę w nieszczęściu. Ale Jacek, uprzejmie i bez obcesowości, raczej go zbywał, jakby jego problem nadwagi nie dotyczył.
Ernest podszedł do niego kulawym krokiem. Przyciągnął sobie krzesło i usiadł obok.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Artur się spóźni? – spytał.
- Tak. Miał coś jeszcze załatwić, inaczej przyjechalibyśmy razem – odpowiedział Paweł. Przyjaźnili się z Arturem od lat, mieszkali w akademiku w jednym pokoju, razem grali w zespole.
- Przyjedzie z dziewczyną?
- Oczywiście. Czemu pytasz?
- No wiesz... – Ernest zawahał się. – Ona jest czarna, nie? Nie wiadomo jak inni to przyjmą. – Wskazał brodą na salę.
- Jeżeli mamy przejmować się takimi rzeczami, to obaj nie powinniśmy wychodzić na scenę. – Pawłowi wydawało się, że właśnie takie stwierdzenie powinien sformułować. Zawsze jednak miał nadzieję, że zza perkusji niezbyt dobrze go widać.
Ernest tego nie skomentował.
- Widziałeś ją? – spytał.
- Pewnie – mruknął Paweł. Przebieg rozmowy niezbyt mu się podobał. – Też mieszka w akademiku.
- Jest z Afryki?
- Nie. Z Wrocławia.
- Jak to?
- Urodziła się we Wrocławiu. W Polsce też są Murzyni.
- Ładna jest?
- Jest super.
Szybką wymianę zdań przerwała Baśka, oznajmiając:
- Zaczynamy tańczyć.
Wyciągnęła Jacka na środek. Potem podbiegła do wieży. Wyłączyła Nirvanę i zaczęła szperać w kasetach. Wszyscy spodziewali się, że usłyszą Roxette, bo Baśka była ich fanką od lat. Tym razem jednak zabrzmiały tony szybkiego rock 'n' rolla w stylu lat pięćdziesiątych. Utwór nikomu nie był znany.
Baśka i Dżek zaczęli tańczyć. Nikt do nich nie dołączył, bo i nikt więcej w tym momencie nie zmieściłby się na parkiecie. Rock 'n' roll w ich wykonaniu był szalonym, radosnym świętem młodości. Dżek brał Baśkę na ręce i obracał głową do dołu. Ona wskakiwała mu na biodra, obejmowała go nogami w pasie, a on podtrzymywał ją, żeby mogła odchylić się do tyłu. Baśka, gdy tylko mogła złapać oddech, podśpiewywała chrapliwie tekst powtarzający się w refrenie: „She’s a pretty little devil with an angel’s eyes”.
Oboje lubili rock 'n' rolla i czasami wspólnie fantazjowali o życiu w czasach, gdy taniec ten oburzał i wywoływał skandale. W ukształtowanej przez sentymentalne stereotypy Ameryce lat pięćdziesiątych wiedzieliby jak żyć, byliby buntownikami. We współczesnym prawdziwym świecie błądzili, nie pasując do żadnej z nowych mód.
Zaczęła się kolejna piosenka, oni tańczyli dalej. Ten utwór też był szybki, ale brzmiał o dekadę młodziej. Również nikt go nie znał, lecz wszyscy rozpoznali głos solisty Roxette. Baśka dobrze ich wyszkoliła.
- Oni coś takiego nagrali? – zapytał ktoś.
- Nie! – rzuciła Baśka w tańcu. – To The Lonely Boys!
Przyjęto tę wiadomość. Nie było więcej pytań, a i Baśka niczego nie wyjaśniła. Kogo zresztą by obchodziła informacja o projekcie muzycznym, w ramach którego powstała płyta będąca podkładem muzycznym do powieści. Cenna rzecz w kolekcji Baśki. Niestety, lista płyt jej marzeń, co do których nie miała zielonego pojęcia, skąd je wziąć, wciąż liczyła zbyt wiele pozycji.
Piosenka skończyła się. Kolejną odpuścili sobie, bo Dżek był zasapany.
- Już nie ta kondycja – spróbował powiedzieć lekko, a Baśka spróbowała się swobodnie roześmiać, ale według niej jedno i drugie wypadło żałośnie. Zbyt dobrze pamiętała, że kiedyś tańczyli bardziej szalone i szybsze rzeczy, robili więcej figur i czasami przez parę minut, nie dotykała nogami ziemi. Tak, ale to było dwadzieścia kilogramów wcześniej.
Martwiła się o Dżeka, bo przecież go kochała.
Ktoś zmienił kasetę.


Michał, niezbyt urodziwy dryblas, kuzyn Baśki, przyszedł na imprezę z podbitym okiem i rozciętą wargą. Ubranie miał potargane.
- Co się stało?!
- Nic, cholera – burknął. – Zapomniałem, że dzisiaj jest mecz. Dostałem w autobusie od legionistów. Lekko, mieli dobre humory.
- To ma być lekko?!
- Wsiadłem do drugiego autobusu i znowu jechali kibice. Zapytali komu kibicuję. Powiedziałem, że Legii, a oni byli z Łodzi i znowu dostałem po ryju, tym razem od Widzewa.
Baśka westchnęła teatralnie. Michał nigdy nie był zbyt lotny.
- Jesteś cały?
- Chyba tak.
Poszła po lód do zamrażalnika.


Otworzyła drzwi kolejnemu gościowi. Był to długowłosy blondyn ubrany na czarno. Towarzyszyła mu bardzo ładna dziewczyna, której Baśka nie znała. W rękach trzymała plastikowy pojemnik.
- Cześć, Mort.
On sam wybrał sobie takie przezwisko. Nie znosił swojego imienia. Matka nazywała go Zenonem, ale większość nauczycieli zdrabniała to do Zenka. Dla niego brzmiało to głupawo, pasowało do jakiegoś pijącego cwaniaczka z filmów Barei. A on chciał uchodzić za twardziela. Czasem, tak dla szpanu, twierdził nawet, że jest satanistą, takim o jakich piszą w brukowcach. Lubił też paplać o makabrycznych morderstwach. Nikt nie traktował tego poważnie, ludzie z bliższego i dalszego otoczenia Baśki zmęczeni byli liczbą wyznawców diabła na metr kwadratowy.
- Cześć. To moja dziewczyna. – Podał imię ładnej istoty stojącej obok niego, ale Baśka go nie zapamiętała. Nie miało to znaczenia. Mort na następnej imprezie pojawi się z kimś innym.
- Przynieśliśmy sałatkę – powiedziała partnerka Morta.
- Super! Postawcie ją na stole. – Baśka wskazała ręką na salę taneczną. Nie mieli czasu rozmawiać dłużej, bo do drzwi znów ktoś się dobijał.
Tym razem na słomiance stała cała banda typów o zakazanych twarzach: ogolony na łyso Robal, Pies o głupkowatym, ale promiennym uśmiechu, ukazującym światu krzywe zęby, jego dziewczyna Iwona, Niutek w dziwacznym berecie w kratę, spod którego wystawała nieporadna mina dziecka, oraz potwornie chudy, długi i żylasty Truposz ze swoją blondwłosą kobietą, która też była chuda i długa, ale na szczęście nie żylasta.
- Cześć – powitała ich Baśka.
- Cześć – odpowiedzieli niemal chórem.
- Robal, Pies, słuchajcie uważnie…
- Bo nie będę powtarzać.
- Zamknij się. Pamiętajcie, ma być spokój na imprezie. Mamy tu jednego punka, przyjdzie też czarnoskóra dziewczyna. Ma ich nie spotkać żadna przykrość. A jak ktoś po pijaku zacznie wymachiwać rękami, to będzie to jego ostatni raz w tym domu. Rozumiecie?
- Masz to zapewnione.
Robal i Pies byli skinami. Baśka właściwie gardziła takimi jak oni, nienawidziła ich poglądów. Sama czuła się anarchistką. Ale ci dwaj to co innego. Byli jej kolegami jeszcze z podstawówki. Może pobłądzili z poglądami, ale byli w gruncie rzeczy w miarę poczciwymi chłopakami z Bródna, z jej dzielnicy. Jeszcze im przejdzie, zamienią glany na gustowne dresiki albo japiszońskie marynarki. Byli już parę lat metalami, a Robal zaliczył nawet opóźniony epizod z sercem krwawiącym przy dźwiękach Depeche Mode, gdy wszyscy wokół woleli już płakać w deszczu, który Nirvana przygnała z Seattle. Tak w ogóle, kiedy Baśka, Robal i Pies się poznali, byli małymi dziećmi, których nie dzieliły jeszcze poglądy. Z biegiem lat zmienili się i oddalili od siebie, ale pamiętali o wspólnej przeszłości. Baśka zawsze zapraszała ich na imprezy, a oni, choć normalnie na ulicy mogliby się pokopać z punkiem, u niej, na neutralnej ziemi, spokojnie z nim rozmawiali o własnych poglądach i pilnowali porządku, uważając na rozrabiających gości z bardziej ekskluzywnych dzielnic Warszawy. W domu Baśki różnice między ludźmi zanikały.
Tak więc, kiedy Artur zjawił się z Coco, nikt się na nich przesadnie nie gapił, a Ernest powiedział do niej:
- Artur to ma szczęście, że na ciebie trafił. Zazdroszczę temu niedojdzie.
Coco zaśmiała się na to, błyskając białymi jak kość słoniowa zębami. Potem wszyscy czworo, Artur, Coco, Ernest i Paweł zamknęli się w pokoju obok, żeby posłuchać nowej kompozycji Artura i podyskutować o niej.


- Wiecie jaką miałem przygodę, jadąc tutaj? – opowiadał zebranym w kuchni Zwierzak, postawny chłopak o długich, kręconych włosach, przypominających trochę owczą wełnę. – Jechałem sobie autobusem. Podszedł do mnie jakiś dziadek i zaczął opowiadać, że wraca z grzybów. Późną jesienią o ósmej wieczorem, rozumiecie. – Zwierzak nabijał sobie fifkę haszem. – Zaczął mi gadać, że żeby znaleźć grzyby to trzeba rano wstać, bo potem się chowają, i że trzeba je wykręcać przy ziemi, żeby nie uszkodzić grzybni, wiecie, takie tam... Potem pokazał mi swoje zbiory, całą siatkę paczek papierosów Stołecznych.
- Poważnie – wykrzyknęła uradowana Iwona, dziewczyna Psa. Jej śmiech przerwał kaszel, gdy Zwierzak niechcący dmuchnął jej w twarz.
- Byłeś już wtedy upalony? – spytał rzeczowo Brzoza.
- Po haszu ludzie mają takie wizje – zauważył Marek, po czym na chwilę wyszedł z kuchni, żeby zanieść piwo Wiktorii, która akurat wykładała komuś swoją nową teorię, że życie jest jak impreza. Gdy go zobaczyła, zamilkła zakłopotana, ale on niespecjalnie zwrócił na to uwagę. Wrócił do kuchni.
- Byłem trzeźwiutki! Za to on na pewno był ujarany. – Zwierzak wciąż mówił o grzybiarzu.
- No – Dżungla włączył się do rozmowy o wizjach. – Pamiętasz – zwrócił się do bliźniaczo podobnego Brzozy – jak Wieśkowi wmówiliśmy, że widzieliśmy dwa mercedesy, biały i czarny, które jechały obok siebie i zamieniały się kolorami?
- A potem wystraszył się trawnika! – dodał Brzoza, uśmiechając się do wspomnień. Jego wesołość udzieliła się wszystkim.
- Po haszu bać się trawy? – zdziwił się Marek. – Ja to tylko zbierałem diamenty na ulicy. – Znowu wszyscy się śmiali, znali tę opowieść.
Nagle Hanka wsadziła głowę do kuchni.
- A ty, Zwierzak, jarasz? – rzuciła oburzona. Kilka głosów zawołało ją z przedpokoju, żeby dokończyła historię z czasów, gdy jeszcze blisko przyjaźniły się z Baśką.
- Jaram – oświadczył z rozbrajającym uśmiechem. – Przestałem pić, to jaram. Wiesz, w ten sposób nie rzygam, nie mam kaca i weselszy jestem.
Hanka żachnęła się, zirytowana.
- No co chcesz? – Zwierzak tłumaczył się dalej. – Przecież pić przestałem. Serio. Nie jest ze mną tak źle.
- To się jeszcze zobaczy – oświadczyła dziewczyna stanowczo. Jej poprzedni facet jako nieletni alkoholik wylądował w ośrodku odwykowym, skąd zresztą próbował uciec. Świeżo zrażona, nie znosiła ludzi nadużywających jakichkolwiek uprzyjemniaczy.
- Hanka...
Odwróciła się na pięcie i ruszyła w swoją stronę. Przez chwilę miała zamiar potańczyć, ale że akurat leciało Roxette, zrezygnowała z tego pomysłu. Nie trawiła tego zespołu, zmęczona baśkowym dla nich uwielbieniem. Wróciła do przerwanej historii, czego domagało się towarzystwo zebrane w przedpokoju.
Baśka wykorzystała chwilę nieuwagi innych i przed chwilą znowu dorwała się do wieży. Teraz tańczyła przytulona do Dżeka przy dźwiękach „It Must Have Been Love”. Całowali się. To była ich piosenka.
Tymczasem Zwierzak, z którym hasz robił już swoje, zaczął wykładać kolegom, że jego czarna miniaturowa pudlica o imieniu Klara jest drugim wcieleniem Jima Morrisona.


Gabriela, dziewczyna Zwierzaka, podeszła do Baśki. Była osobą pulchną i kudłatą, o ciemnych, kręconych włosach, idealnie więc pasowała do Zwierzaka.
- Podobno lubisz konie? To tak jak ja – powiedziała. Język się jej plątał. Była pijana.
- No, tak – przyznała Baśka.
- A jakie? Te czworonożne, czy te dwunożne? – spytała Gabriela, uśmiechając się głupkowato.
- Te czworonożne – odparła Baśka.
- A to nie tak jak ja. Ja lubię te drugie. – Gabriela zaśmiała się znacząco, a potem oddaliła chwiejnym krokiem.
- Nie rozumiem – przyznała stojąca obok Wiktoria.


Baśka wpuściła kolejnych, już trochę spóźnionych gości. Było ich czworo: Krzysiek, brzydki chłopak o krzywych nogach, ale doskonałej muskulaturze, któremu ogolona głowa i kozia bródka nie dodawały uroku, całkiem przystojny Ralph, wiecznie potargany Misiek i niska, blondynka w okularach, którą wszyscy nazywali Pieczarką, bo kiedyś dawno miała fryzurę na pieczarkę i tak już zostało.
Po krótkich przywitaniach Baśka złapała Krzyśka za poły kurtki i odciągnęła w głąb przedpokoju.
- Słuchaj, pacanie – zaczęła stanowczym, lekko podniesionym głosem. – Nie zapraszałam Miśka, nie lubię go i doskonale wiesz dlaczego. I jak zacznie odstawiać, to ty będziesz odpowiadać za to, żeby go stąd sprawnie wyprowadzić.
- Nie wygłupiaj się...
- Tak ma być. – Baśka była wyraźnie zła. – A jak nie, to spadajcie od razu.
- Dobra. Spoko. – Krzysiek jakby skruszał. – Misiek będzie grzeczny. Ręczę za niego.
- Oby – burknęła Baśka.


Ale Misiek nie zachowywał się dobrze. Krzysiek zresztą wcale z nim o tym nie rozmawiał. Chyba uznał, że Baśka nie mówiła serio. Poza tym na ogół nie widział w zachowaniu kumpla niczego złego, a złość Baśki obu ich śmieszyła.
Jeśli się tak przejmuje – myśleli czasem – mogła wziąć sobie jakiegoś normalnego chłopaka.
Zazwyczaj jednak niewiele myśleli. Lubili się bawić, często byli w tym dość swobodni. Zdarzało im się czerpać radość z chamskiego traktowania innych. Niejedna dziewczyna przez nich płakała, gdy po kilku browarach postanawiali głośno komentować niedostatki jej anatomii. W związku z tym nieraz byli wykopywani za drzwi. Czasami dosłownie były to kopniaki. Zawsze wracali, a ludzie w jakiś sposób się do nich przyzwyczaili.
Ale ostatnio wzięli sobie na celownik Dżeka. Jak dzieciaki, jakoś musieli sobie odreagować to, że lepiej się od nich uczył, zdał na medycynę i tak dalej.


Baśka i Dżek weszli do kuchni. Zmęczyli się już tańcem. Byli spoceni i roześmiani. Przed chwilą ktoś poprosił Baśkę o herbatę. Stwierdziła, że sama też się napije. Przeciskała się przez tłum, żeby nastawić wodę. Misiek był akurat w kuchni z całą grupą innych palaczy.
- Chyba dobrze cię rodzice ostatnio karmili – rzucił na powitanie Dżeka.
Nie było żadnej odpowiedzi. Dżek próbował go zignorować. Baśka też milczała. Coś zabolało ją pod sercem, ale nie chciała wszczynać kłótni, żeby całą tą sytuacją nie ranić Dżeka mocniej. Nalała wodę do czajnika i głośno postawiła go na gazie.
- Widzisz jeszcze swojego ptaka?
- Widzę – odpowiedział Dżek.
- Tylko gdyby miał takiego jak ty, musiałby się tym martwić – rzuciła Pieczarka i wszyscy się roześmiali, ale na Miśku nie zrobiło to wrażenia.
Baśka milczała, patrząc na czajnik i prosząc w duchu wodę, żeby szybciej się gotowała. Czemu nie wyszła z kuchni? Czemu ostro nie odpowiedziała? Czemu nie wyrzuciła Miśka? Bo już się przyzwyczaiła do takich uwag? Bo nie chciała robić awantur, psuć nastroju? Zagryzła wargi. Może zabrakło jej tupetu. Zbito ją z tropu, atakując Dżeka tak nagle. Czemu Misiek znalazł się w jej domu? Jeden niewiele znaczący głupek, a psuje jej całą radość. Krzysiek go przyprowadził. Czemu zaprosiła Krzyśka? Bo trochę lubiła tego gnojka. Czasem był miły, czasem zabawny, poza tym chciała mieć wokół siebie ludzi, a tych naprawdę bliskich było zbyt mało, by stworzyli tłum.


- Baśka! – Hanka wbiegła na salę taneczną i szarpnęła ją za rękaw – Michał jest nieprzytomny.
- Boże… Kibice pobili go dzisiaj dwa razy, pewnie coś mu w środku pękło, albo…
- Oj nie, spił się po prostu! Narzygał w przedpokoju. Brzoza i Dżungla próbują go wykąpać.
- Niech próbują. – Baśka wzruszyła ramionami. – Idę po ścierkę.
Dżek poszedł za nią.
Spróbowała zebrać rzygowiny z podłogi, ale nie dała rady. Widok wymiocin u niej samej wywoływał odruch wymiotny. Kiedy treść żołądka podeszła jej do gardła po raz pierwszy, jeszcze się pohamowała. Na moment zamknęła oczy i spróbowała raz jeszcze. Ale to powtórzyło się znowu. Poderwała się z podłogi i odwróciła tyłem do rzygowin.
- Nie mogę – jęknęła.
Dżek wyjął jej ścierkę z ręki.
- Ja to zrobię.
Baśka ruszyła w kierunku łazienki. Nie myślała przy tym, co w łazience robią z jej spitym do nieprzytomności kuzynem, po prostu chciała uciec jak najdalej od tego, co zostało na środku przedpokoju.
Brzoza i Dżungla wsadzili nieszczęśnikowi głowę pod kran. Nie opierał się.
- Chcieliśmy go wykąpać – oznajmił jeden z nich – ale nie dał sobie zdjąć butów.
Przez twarz Baśki przeleciał słaby uśmiech.
- Dajcie mu spokój i połóżcie go w sypialni rodziców. Niech się wyśpi – zarządziła.


Coco i Artur weszli na salę taneczną objęci, oboje się śmiali. Dziewczyna paliła się do tańca. Kręciła się wkoło, lądując co chwilach w ramionach Artura. Miała w sobie coś z kotki. To tkwiło w gibkości jej ruchów. Ale chyba żaden kot nie miał w sobie tyle radości, co ona.
- Co robi tu ta czarna małpa? – nagle odezwał się Misiek. – Skąd ją wytrzasnęliście? Z zoo?
Coco znieruchomiała z uniesionymi w górę ramionami, zatrzymana nagle w tańcu. Uśmiech znikł z jej twarzy, oczy przygasły i posmutniały. Wargi zadrgały gwałtownie, ale nic nie powiedziała.
Artur też znieruchomiał. Był pyskatym i hardym młodym człowiekiem, ale teraz milczał. Był chyba zbyt zaskoczony. W akademiku było wielu kolorowych. Wszyscy traktowali ich zupełnie normalnie. Artur przywykł do ataków jedynie ze strony spotykanych na ulicy prostaków. Zapomniał, że akademik to inny świat. Zdezorientowany, rozejrzał się po pokoju. Szukał pomocy.
Baśka stała nieruchomo. Sercem była z nimi, ale ją też Misiek zbytnio zaskoczył, by mogła zareagować. Nieraz sobie wyrzucała ten brak refleksu. Nigdy nie była przygotowana do szybkiego odpierania ciosów. Poza tym, nie spodziewała się czegoś takiego nawet po Miśku. Wiedziała, że był bezczelny, wiedziała, że zawsze wyśmiewał się z Dżeka. Nie myślała jednak, że posunie się tak daleko. Musiała coś zrobić, była gospodynią!
- Przegiąłeś!
To Dżek się odezwał, on, który zawsze ignorował uwagi Miśka.
- Niby dlaczego? – padła ostra odpowiedź.
- Czy ty nie masz mózgu?!
- Nawet jeśli... – Misiek zawahał się. – Za to ty masz coś, czego ja nie mam i czego nie chcę mieć.
- Co takiego?
- Nie powiem ci.
- Zacząłeś, to powiedz.
Ich wymiana zdać była zupełnie pozbawiona sensu, mimo to nikt im nie przerywał.
- Ty masz duży brzuch.
To zdanie trafiło Baśkę jak młot. Zamknęła na chwilę oczy, jakby w ten sposób była w stanie uciec od rzeczywistości.
Dżek podszedł do Miśka i chwycił go za kołnierz.
- Nie zaczynaj ze mną i tak nie masz szans, tłusta świnio. – Misiek zachowywał się tak, jakby nie bał się niczego, ale nie był do końca pewny swoich słów, bo głos mu zadrżał.
Dżek dalej trzymał Miśka za kołnierz. Podniósł go na nim w górę. Chłopak był tak zdezorientowany, że nawet się nie bronił.
- Otwórzcie drzwi! – Baśka oprzytomniała. – Wyrzucamy go.
To hasło podziałało na wszystkich. Hanka otworzyła drzwi. Misiek zaczął młócić w powietrzu rękami i nogami, kilkakrotnie dosięgając twarzy i brzucha Dżeka. Ten jednak go nie puścił, nawet kiedy krew poszła mu z nosa. Zaczął się tylko cofać w stronę drzwi wyjściowych.
Akurat gdy znajdowali się w przedpokoju pod lampą, Misiek tak machnął ręką, że trafił w żarówkę. Rozległ się trzask i zrobiło się ciemno.
Baśka otworzyła usta, chcąc krzyczeć, ale nie wydała z siebie głosu. Coco się rozpłakała. Artur objął ją, próbując uspokoić. Dżek znikł za drzwiami i tam puścił Miśka. Potem cofnął się za próg.
- Co, boisz się ze mną wyskoczyć na solo? – wrzasnął Misiek z ciemnego korytarza.
- Ośmieszasz się.
Misiek chciał się na niego rzucić, ale Dżek zatrzasnął mu drzwi przed nosem i oparł się o nie plecami.
- Niech nikt tu nie podchodzi! - krzyknęła Baśka. – Zapalcie światło!
Natychmiast zapalono światło w chwilowo pustej kuchni i w pokoju, ale to niewiele pomogło.
- Na półce pod telewizorem jest latarka. Niech ktoś ją przyniesie. Nie, nie lampkę! Jest za słaba. A, jeszcze szufelka i zmiotka! Są pod zlewem obok kosza!
Latarka szybko się znalazła. Robal zaczął w kucki omiatać podłogę, Pies mu przyświecał.
- Nie po oczach, zjebie.
Coco chlipnęła w progu pokoju.
Baśka zrobiła duży krok nad domniemanymi szklanymi odłamkami i zbliżyła się do niej.
- Nie przejmuj się – powiedziała. – To idiota. Zawsze mówi ludziom niemiłe rzeczy. Zresztą już go nie ma. Dżek go wyrzucił.
Coco chlipnęła jeszcze głośniej. Baśka stwierdziła, że w tej chwili i tak nie da rady się z nią dogadać. Rozumiała, że Coco musi się wypłakać, więc pozostawiła ją Arturowi. Przypomniała sobie, że jej dzielny facet jest ranny. Jeszcze raz przeskoczyła nad ciemnością.
- To chyba ty sama powiedziałaś, żeby tu nie chodzić.
- Przepraszam.
Doskoczyła do Dżeka, stojącego w progu. Coś zakłuło ją w stopę. Złapała szklany okruch i wrzuciła go na szufelkę trzymaną przez Robala.
- W porządku? – spytała swojego mężczyznę.
- Ja chyba krwawię – jęknął Dżek. Przeciwnika już nie było, więc mógł pozwolić sobie na słabość.
- Odchyl głowę do tyłu – nakazała. - Możemy już przejść?
- Chyba tak. – Robal podniósł się z kolan.
Wzięła Dżeka za rękę, zaprowadziła do łazienki, usadziła na sedesie i wręczyła mu papier toaletowy do tamowania krwi.
Krzysiek zajrzał do nich.
- Wszystko w porządku? – spytał.
- Nie – warknęła Baśka. – Znikaj mi z oczu. To przecież wszystko twoja wina.
- Ale... – Krzysiek próbował coś powiedzieć.
- Spieprzaj! – powtórzyła Baśka i chłopak się wycofał.
Dżekowi krew przestała ciec, ale jeszcze przez chwilę był zły i zupełnie bez sensu burczał na Baśkę. W końcu jednak oboje zaczęli się śmiać.
- Pięknie wierzgał nogami – powiedział Dżek.
Przeczesała mu włosy palcami. Lubiła to robić.
- Och, co ja bym bez ciebie zrobiła.
Przytuliła do piersi jego głowę. On objął ją w pasie i westchnął.
Impreza tymczasem toczyła się dalej. Ludzie cieszyli się, tańczyli i pili. Nawet Coco, po tym jak się wypłakała i podąsała na Artura, że nie stanął pierwszy w jej obronie, też śmiała się i wróciła do tańca. Po mniej więcej godzinie Artur uzyskał jej przebaczenie i znowu się całowali. Świat ponownie stał się spokojny i dobry.


Już po północy niespodziewanie jeszcze raz odezwał się dzwonek. Otworzyła Iwona, dziewczyna Psa, która akurat przechodziła obok drzwi wejściowych.
Na słomiance stała wysoka, chuda postać w czarnym płaszczu do ziemi. Kaptur zacieniał rysy przybysza. Z powodu ciemności w przedpokoju Iwona z początku nie dostrzegła, że zamiast twarzy ma nagą czaszkę. W ręku trzymał kosę.
Iwona właściwie powinna była się przestraszyć, ale była na to już zbyt pijana.
- Fajny kostium – stwierdziła tylko. – Do Baśki? Trochę późno.
- Do was – odparł przybysz głosem brzmiącym, jakby dochodził z głębi ziemi. Przekroczył próg, a wraz z nim weszło zimno.
Iwonę przeszył dreszcz, cofnęła się, obejmując się ramionami. Przybysz minął ją, wszedł na salę taneczną i skierował swe kroki bezpośrednio do wieży. Pochylił się nad sprzętem grającym, jakby przyglądał się czemuś nietypowemu.
Muzyka ucichła. Tańczący znieruchomieli. Z kuchni dobiegły ich okrzyki protestu.
- Co to ma być?! – krzyknęła Baśka.
- Ja nie wiem, on przyszedł – jęknęła Iwona.
- Nie „on”. Śmierć – przybysz poprawił ją grobowym głosem.
Zebrani w pokoju popatrzyli na siebie niepewnie.
- Misiek, oszalałeś? Żaden żenujący pomysł ci nie pomoże. Nigdy więcej tu nie przychodź. – W głosie Baśki zadrżała nuta niepewności.
- To Misiek? – spytał Dżek.
- A kto inny?
- Śmierć – powtórzył przybysz.
Ewa podeszła do wieży. Przyświeciła sobie jedną z perłowych lampek. Przycisk „play” wciąż był wciśnięty. Wcisnęła „stop”, pstryknięcie zdało się być tak głośne, że aż się wzdrygnęła. Z powrotem nadusiła przycisk z małym trójkącikiem, ale sprzęt nie zadziałał.
Roześmiała się piskliwie. Ten dzień był jakiś porąbany. Najpierw ta ulotka od upierdliwego Jehowego, na imprezie odstawia coś koleś, który nawet nie był zaproszony, a ona zaraz zwymiotuje, bo z głodu obżarła się tutaj wszystkim, co nie miało w sobie oliwek.
Obróciła wieżę na półce. Kabel był na swoim miejscu i ginął w ciemności. Musiał być nadal podłączony gdzieś za meblościanką. Nikt jeszcze siłą myśli nie odłącza kabli!
- Nie ma światła w kuchni! – Hanka zderzyła się w progu z framugą, po czym zaczęła macać ścianę w jej pobliżu. – O, tu też nie! – Pstryknęła parę razy, jakby to miało pomóc.
Jedynym źródłem światła było kilka małych lampek. Ale teraz wcale nie wydawały się perłowe. Były sine.
- Sprawdźmy korki – szepnęła Kaśka swojemu mężczyźnie.
Gdy wyszli z pokoju, złapała go za rękę.
- Wiesz coś o tym? – zapytała poważnie.
Konrad wzruszył ramionami, ale nie był pewien, czy w ciemnym przedpokoju Kaśka to zauważyła.
- Ktoś tu wpuścił jakiegoś sąsiada przygłupa. Co ja mam o tym wiedzieć?
- Może znasz się na tym. Może to jakiś świr, który chce odprawić rytuał, czy coś w tym stylu…
- A ja mam się na tym poznać, bo uważam się za satanistę?
- No, tak.
- Czy wam wszystkim odbiło po tym przemycanym Belfaście z plastiku? Ktoś się przebrał w strój kupiony na bazarze. Przynajmniej ty powinnaś wiedzieć, że prawdziwy satanizm to filozofia życiowa, a nie jakieś pierdzielone gadżety.
Tu ugryzł się w język, widząc jak Kaśka wpatruje się w błyszczący w ciemności odwrócony pentagram na jego szyi.


- Misiek, daj spokój! – krzyknęła Baśka. W oczach miała łzy.
- Jestem Śmiercią – powtórzył przybysz. – Przyszłam po was.
- Dlaczego? – jęknęła Ewa.
- Zatruliście się grzybami i umrzecie – oświadczyła Śmierć.
- Jakimi grzybami?
Właściwie wszyscy doskonale wiedzieli, że śmierć nie chodzi z kosą po domach. Śmierć nie jest istotą, postacią ze średniowiecznych dzieł sztuki czy współczesnej popkultury. To koniec życia, ustanie pracy mózgu, wynik zatrzymania procesów fizjologicznych i tak dalej. Mimo to, z jakiś niewyjaśnionych powodów zaczęli się bać tego dziwacznego przedstawienia. Może działo się tu coś więcej? Każdy robił własny rachunek sumienia, dotyczący tego co wypił i wypalił, choćby biernie.
- Grzyby były w sałatce – odparła Śmierć lodowatym tonem. – Muchomory starte na proszek.
Baśka i Dżek spojrzeli po sobie. Oboje przypomnieli sobie, że Mort, ten szajbus, amator gadania głupot o Szatanie, gównie i flakach, zbierał kiedyś i suszył trujące grzyby, twierdząc, że otruje nimi dyrektorkę ich liceum.
- Mort?
- No… ja... Tak. Dodałem tych grzybów.
- Kurwa! Oszalałeś?! Dlaczego?! – wyrwało się z paru gardeł.
- Bo życie jest nic nie warte.
- Może twoje! – warknęła Hanka. – Przyszło ci do głowy, żeby nas zapytać?
- Nikt by się nie zgodził, a ja chciałem, żeby było efektownie.
- Idiota! – jęknęła Baśka, wyrzucając sobie, że w ogóle zadawała się z kimś takim. Powinna wiedzieć, że jest nieobliczalny.
- Nie ma prądu – oznajmił Konrad, wchodząc do pokoju.
Wszyscy spojrzeli na niego, jakby spadł z księżyca.
- Zostaliśmy otruci grzybami, prąd nie jest ważny – powiedziała Hanka.
- Powariowaliście? A przyszło wam do głowy, żeby w końcu sprawdzić, kogo wpuściliście do domu? – Konrad patrzył na nich z politowaniem. – I w ogóle co to za grzyby? Wszyscy je jedli?
- Nieważne, kto jadł. Wszyscy musicie pójść ze mną, taki był plan.
Było w tych słowach, w całej tej sytuacji, coś absurdalnego. Ale nikt nic nie powiedział. Nikt się też nie ruszył, żeby szarpnąć za kaptur i zobaczyć, kto się pod nim kryje. Nawet Konrad.
- Skoro się otruliśmy, to dlaczego wszyscy dobrze się czują? – zapytał jednak. – Powinniśmy rzygać, robić pod siebie i w ogóle...
- Ja się zaraz porzygam – jęknęła Ewa.
- Ty zawsze histeryzujesz – burknęła Pieczarka. – Ktoś jeszcze chce puścić pawia?
Pokręcili głowami.
- Nie mogliśmy się więc zatruć.
- Spokój – rozkazała Śmierć. – Idziemy.
- Ja nigdzie nie idę! – zaprotestowała Ewa. Po twarzy pociekły jej łzy. Nagle strasznie zdenerwowało ją, że każdą dziewczynę tutaj ktoś tuli. Owszem, Edyta i Pieczarka także przyszły bez facetów, ale Dżungla i Ralph już zdążyli się nimi zaopiekować. Ją też mógłby ktoś objąć i pocieszyć, ale nikt taki się w tym mieszkaniu pełnym świrów nie znalazł. Umrze czy przeżyje, Śmierć czy Misiek, ona jest na świecie sama.
Marek tymczasem wbił dłonie w ramiona Wiktorii.
- A ty dzisiaj gadałaś, że życie jest jak impreza. Skąd wiedziałaś?
- Ja?
- Powiedziałaś, że wyjść z imprezy to tak, jakby umrzeć.
- Tak tylko paplałam – jęknęła. W jej oczach również stanęły łzy. – To w sumie nawet nie był mój pomysł. To była taka piosenka.
- Idziemy – powtórzył przybysz z kosą, ale nikt się nie ruszył.
Nikt nie był w stanie wystąpić przeciw tej dziwnej postaci. To było jak sen, w którym nie można zmusić się do zrobienia czegoś banalnego.
We wszystkich zaczęło pojawiać się niewyartykułowane przypuszczenie, że wyjście z tej imprezy może rzeczywiście skończyć się śmiercią. Taką prawdziwą. Nie mogą stąd pójść. Nie mogą posłuchać tej istoty. Przyjęli to bez zbędnych pytań i zastrzeżeń, mimo że w innej sytuacji z pewnością wydawałoby im się to niedorzeczne.
- O jakiej piosence mówisz? – spytał Marek.
- Nie pamiętam – jęknęła Wiktoria. – To było coś o balu. „Życie to jest bal”?
- „Niech żyje bal”! – wykrzyknęła Baśka. – „Sucha Kostucha, ta Miss Wykidajło, wyłączy nam prąd w środku dnia...”
- Rany – jęknęła Kaśka. – Przecież właśnie to się stało! Dokładnie to!
- Przecież jest noc! – poprawiła ją Iwona.
Baśka recytowała dalej.
- „…pchajmy więc taczki obłędu jak Byron, bo raz mamy bal!”
- Tak, przecież Rodowicz to śpiewała! – zawołał Krzysiek. – I w refrenie się wydzierała: „Nieeech żyje bal, bo to życie to bal jest nad baaale, nieeech żyje bal, drugi raz nie zaproszą nas wcaaale…”. Dalej nie pamiętam.
- „…orkiestra gra, jeszcze tańczą i drzwi są otwarte, dzień wart jest dnia i to życie zachodu jest…”
- Idziemy – kolejny raz powiedziała Śmierć.
- „Pchajmy więc taczki obłędu jak Byron, bo raz mamy bal!” – Baśka doznała olśnienia. – Artur, ty wywijałeś kiedyś przy ognisku rock 'n' rolle na gitarze akustycznej. Pamiętasz, wtedy, co się założyłeś z ludźmi, którzy twierdzili że to niemożliwe.
- No, tak było…
Pamiętał, że zagrał też wtedy utwór Roxette, bo planował ją poderwać. Ale Baśka wolała Dżeka.
- Zagrasz teraz.
- Pewnie. – Artur był trochę zaskoczony, ale nie protestował.
- No to graj! – zarządziła. – Będziemy tańczyć. Będziemy pchać taczki obłędu. Dopóki nie skończymy imprezy, będziemy żyć! Graj!
Artur poszedł po gitarę i zagrał szybkiego rock 'n' rolla, a oni naprawdę zatańczyli, spowici słabym sinym blaskiem. Śmierć nie ponaglała więcej, stała cierpliwie przy meblościance.
Tylko Ewa nie chciała wziąć w tym udziału. Siedziała na dywanie oparta plecami o kaloryfer. Głowę wcisnęła między kolana. Była sama i sama miała umrzeć. Jej życie i śmierć nie miały żadnego sensu, niczego po sobie nie pozostawiła, żadnego namacalnego śladu. Była tylko nijakim człowiekiem z tła imprez takich jak ta, który wiecznie miał jakieś problemy, śpieszył się i marzł, który nieraz już cicho płakał w środku samotnej nocy.


Około czwartej nad ranem Niutek, kumpel Psa i Robala, wyczłapał z sypialni. Kraciasty beret przekrzywił mu się na głowie. Oczy miał podpuchnięte, a minę niezbyt rozumną. To ostatnie nie było jednak winą ani alkoholu, ani niewyspania. Niutek całe życie miał głupią minę, minę kogoś, kto nigdy nie wie, co i dlaczego dzieje się wokół niego.
- Iwona, jak mogłaś? – zaczął od progu. – Dlaczego nie siedziałaś przy mnie? Dlaczego nie pilnowałaś mojej czapki? Ktoś mógł mi ją ukraść.
- Czemu martwisz się czapką, skoro i tak wszyscy umrzemy? – zapytała Iwona, obejmując ramieniem Psa, z którym jeszcze przed chwilą tańczyła. Zatrzymali się na moment, żeby odetchnąć. Byli zlani potem.
Niutek wybałuszył oczy. Nie rozumiał nic z tego, co się działo. Spojrzał na dziwną postać w kapturze, niewzruszenie stojącą pod meblościanką, jakby nie było w jej widoku nic szczególnego. Potem przeniósł wzrok na kołyszące się na środku pokoju pary.
- Dlaczego nie ma muzyki?
- Jak to, nie ma? – oburzył się Artur znad gitary. Co jakiś czas zmieniali się przy niej on, Paweł i Ernest.
- No... – zająknął się Niutek. – Takiej z taśmy.
- Nie ma prądu – oznajmił Konrad, nie przerywając czegoś, co w jego mniemaniu być może było tańcem. Trzymając Kaśkę w objęciach przestępował z nogi na nogę.
- Śmierć wyłączyła – dodała Iwona. Pies oparł się o nią ciężarem całego ciała. Przysnął na stojąco.
- Mort przyniósł sałatkę przyprawioną sproszkowanymi muchomorami – wyjaśniła Baśka, podnosząc głowę z ramienia Dżeka. Ich taniec też nie wyglądał w tej chwili dużo lepiej niż Konrada i Kaśki. – Otruliśmy się nią i umrzemy. Śmierć już po nas przyszła. – Wskazała na postać w kapturze.
- Eee... – jęknął Niutek.
- Musisz pogodzić się z tą myślą – oznajmiła Hanka, która upiła się, mimo że była wrogiem używek. Upadłaby, gdyby nie podtrzymało jej ramię Brzozy.
- Dobra, Artur – rzuciła Baśka. – Zagraj coś szybszego, bo zaraz wszyscy pośniemy!
Artur zagrał kolejnego rock 'n' rolla. Prawie wszyscy ruszyli do tańca, nawet ci, którzy jeszcze przed chwilą podpierali ściany.
Niutek stał w progu z rozdziawionymi ustami.


- Usiądźmy – poprosił Baśkę Dżek. – Nie mam już siły. – Był blady i spocony, oddychał szybko.
- Dobrze. – Dziewczyna skinęła głową i usiedli na podłodze, opierając się o kaloryfer. On odchylił głowę do tyłu i łapał powietrze ustami. Ona objęła go i przytuliła twarz do jego ramienia.
Dopiero teraz zauważyła, że ktoś jednak zapalił świeczki w kandelabrze stojącym na parapecie. Było od tego jaśniej, ale migoczące światło płomieni bynajmniej nie czyniło sytuacji mniej upiorną. Wręcz przeciwnie.
- Nie mam kondycji – wysapał Dżek. Ona tylko się do niego tuliła, bo nie było słów, które mogłaby wypowiedzieć. Miał rację, a ona o tym wiedziała i martwiła się tym, nawet teraz, gdy i tak mieli za chwilę umrzeć. Nie. Nie traktowała Śmierci poważnie. Teraz wydawało jej się, że to tylko rodzaj perwersyjnej zabawy.
Dżek pochylił się, zmuszając ją do uniesienia głowy.
- Jesteś wspaniała – wyszeptał.
- Wiem – odparła, a on ją pocałował. Całowali się potem długo.
- Żałuję, że nie zdążyliśmy. Mogło być pięknie.
- Pobrać się?
- Hmm, tak.
- Na pewno?
- W sumie… – przyznał zakłopotany – myślałem o tym, że nie przespaliśmy się ze sobą.
Dotknęła jego miękkiego, ciepłego policzka i długo patrzyła mu w oczy. W dowodzie miał wpisane, że były piwne, ale ona nie mogła się z tym zgodzić. Były brązowo-zielone i ona wyraźnie widziała teraz rozwidlające się na nich prążki, mające w sobie coś z okrągłych kościelnych witraży.
Patrzyła w te prążkowane oczy, jakby się upewniała: „Czy to ten?”.
Tak, to był ten.
- Ja też żałuję – wyszeptała. – Nieraz to sobie wyobrażałam.
Mieli siebie nawzajem i kochali się. Byli słabi, nie wszystko im się w życiu powiodło i za chwilę musieli umrzeć, ale kochali się.
A jednak… Baśka miała wyrzuty sumienia. Kiedy zaczęła się zastanawiać nad tym, czego żałuje, nie postawiła na pierwszym miejscu seksu. O małżeństwie czasem rozmawiali, ale dla niej były to jeszcze abstrakcje i ogólniki takie jak imiona dla dzieci.
Najbardziej żałowała, że już nigdy w życiu nie będzie galopować, że nie dozna tego uniesienia, że nie zjednoczy się już z wiatrem. Łzy stanęły jej w oczach. Galop to była igraszka ze śmiercią, ostateczna próba, z której zawsze mogła się wycofać, wyhamować konia, wyjść zwycięsko. Dżek tego nigdy nie poznał.
Potem pomyślała o morzu. Już nigdy nie stanie na krawędzi bezmiaru wód i nie będzie patrzeć w przestrzeń poprzez fale, wznoszące się i opadające, szumiące głucho. Każdego roku płakała wracając znad morza do Warszawy, ale zawsze wiedziała, że w następne wakacje wróci do swojego miasteczka, do Jastarni.
Następnie przypomniała sobie o liście płyt nie do zdobycia, o liście starych albumów swojego muzycznego idola, o płytach jego pierwszego zespołu, Gyllene Tider. Dotąd miała nadzieję, że z czasem zdobędzie je wszystkie, ale z powodu Morta i jego chorej duszy, z powodu czegoś tak debilnego jak sałatka…
Wreszcie zaczęła myśleć o zachodzie słońca, o czerwonych smugach na niebie, o chmurach podszytych złotem, o tych wszystkich lekceważonych na co dzień elementach prozy życia.
Dopiero gdzieś dalej było miejsce na noce spędzone u boku Dżeka.
I przez moment była przekonana, że jeśli o to chodzi, to jeszcze nic straconego. Mogliby pójść na całość tu i teraz, na imprezie, jak robiło to wielu ludzi. Skoro ma być rock 'n' roll, to ona nie musi umrzeć dziewicą.
Nie. Nie na imprezie. Nie przy tłumie ludzi, w pośpiechu i z widmem śmierci w tle. Jej romantyczne wizje tego nie zakładały. Mieli być beztroscy, okazywać sobie czułość, zapomnieć o całym świecie i tak dalej.
Trudno.
- Mieliśmy takie plany… – westchnął Dżek.
- Tak. – Baśka patrzyła w sufit. – Miał być dom, dwoje dzieci, Eryk i...
- Joanna.
- Hodowla koni, twój doktorat i moja wyjątkowa książka.
- Sentymentalne pierdoły. – Ernest, pochylił się znienacka nad nimi. – Mieliście tańczyć. Mnie się pęcherze już porobiły od grania, a wy sobie siedzicie i smęcicie.
Rozejrzał się po sali.
- Nie tak wyglądał plan! Wszyscy tańczyć! Artur, zmień Pawła przy gitarze.
- A teraz nie Twoja kolej? Dlaczego ja?
- Bo ja tak mówię!
- A właściwie... – wysapał Dżek, gramoląc się z ziemi. – Czemu my smęcimy...
- No właśnie, nie wiem - zgodził się Ernest, wchodząc mu w słowo.
- I tańczymy, zamiast zadzwonić na policję?
- A co policja pomoże ci przeciw śmierci? Zastrzeli ją?


A więc nie będzie sławy – pomyślał Artur, beznamiętnie uderzając w struny. – Nie będzie wielkich koncertów.
Ernest właśnie wykręcił się od grania. Paweł nie był dość dobry i już nie dawał rady. Artura również już bolały opuszki palców, ale nie mógł przestać i to nawet nie dlatego, że od niego zależało życie innych, że jego gra ma zadecydować, czy pożyją jeszcze godzinę, czy minutę. Grał, bo wiedział, że robi to po raz ostatni. Grał, bo jeśli miał umrzeć, to umrze grając rocka.
Nie będzie już niczego. Nie będzie mnie, nie będzie Coco, nie będzie widowni w jakimś małym klubiku, która czasem nawet krzyczy i to z uznaniem, a nie, żeby spieprzać ze sceny. Nie będzie nowych riffów, nie nacieszy się swoimi palcami na gryfie.


Miałem schudnąć i mieć dziewczynę. – Paweł z trudem przełknął ślinę. – Ale nic z tego. Bo Mort tak postanowił. A przecież ja też nie jadłem tej durnej sałatki! Co to ma być, jakiś pierdzielony Monty Python?


To koniec – pomyślał Zwierzak, który właściwie niczego szczególnego od życia nie oczekiwał, bo i nie wierzył, że coś mógłby dostać. Los go tego nauczył. Rodzice nie mieli dla niego czasu. Kariera i takie tam.
Jako dziecko był chudy i słaby, więc wyśmiewano się z niego. Wyrósł na smutnego nastolatka, a potem na smutnego młodego mężczyznę, który szukał ucieczki od świata w alkoholu i prochach. Myślał, że kiedyś doprowadzi go to do grobu i właściwie był na to przygotowany. Teraz jednak okazało się, że ma umrzeć, chociaż tym razem nic ekstremalnego sobie nie zafundował. Poczuł się głupio. Zabić się samemu to jedno, ale zostać zabitym, i to bez powodu, to jednak tak trochę do dupy.


Ewa już nie płakała, ale nadal siedziała z głową wciśniętą między kolana. Mimo że opierała się o kaloryfer, drżała na całym ciele.
Nagle się wyprostowała.
- Zawsze, w tych najgorszych chwilach, pocieszałam się, że kiedyś będzie lepiej, że kiedyś musi być lepiej – powiedziała w przestrzeń. Jej głos był ochrypły i brzmiał tak, jakby wydobywał się z kaleczonego każdym słowem gardła. – Ale lepiej już nie będzie. Czy to nie straszne? Już nic się nie zmieni. Nic. Rozumiecie? – Głośno przełknęła ślinę. – Nic.
Nikt jej nie odpowiedział. Artur wciąż grał na gitarze, ale już ciszej i wolniej. Powoli zbliżał się świt. Na parkiecie pozostały pojedyncze, półprzytomne pary podrygujące niezbornie, nadal usiłujące tańczyć. Większość siedziała na podłodze, poddając się zmęczeniu.
Kaśka powoli zasypiała z głową na kolanach Konrada, on gładził ją po włosach. Świat mógł należeć do nich. Bardzo się kochali. Konrad znalazł w Kaśce oparcie, ustatkował się, zaczął wierzyć w ludzi i miłość.
Mort i jego dziewczyna siedzieli obok nich. Pozostali sami nie wiedzieli, czemu tak spokojnie znosili jego obecność. Może dlatego, że czego by nie zrobili i tak nie zmieniłoby to ich sytuacji.
Gdyby chciało im się o tym pomyśleć, dziewczyna Morta byłaby dla nich zagadką. Przez cały ten czas nie wyglądała ani na zrozpaczoną, ani na chytrze zadowoloną. Nie odzywała się, nie rzucała w oczy. Teraz chyba zasnęła.
- Kiedy umierał mój ojciec… – Marek miał nieobecny wzrok, jakby mówił sam do siebie. – Wiedziałem, że on odejdzie, czasem już tego dla niego chciałem, ale… tak naprawdę nie wierzyłem, że to się stanie, bo przecież miał być jeszcze jeden dzień i jeszcze jeden... To nie miało być tak od razu, natychmiast.
- A ja nadal nie wierzę w tę naszą śmierć. – Łzy popłynęły z oczu Wiktorii wartką stróżką. – Nadal nie wierzę, że niczego już nie będzie.
Mówiąc to pomyślała o ognisku, o płomieniach strzelających w górę, o nocy, gwiazdach, szumie drzew i o obecności bliskich ludzi. O wspaniałych chwilach z przeszłości, które spędziła ze swoimi rodzicami. Pomyślała o nich. Co zrobią, kiedy jej zabraknie?
Marek jakby nagle oprzytomniał. Nie był już zły na Wiktorię, na tę jej paplaninę o śmierci, którą im wykrakała.
- Mówiłaś, że wyjście z imprezy jest jak powrót do domu – szukał nadziei, jakiegoś oparcia w jej wizji. – Więc wrócimy tam, skąd przyszliśmy...
- Na łono Boga – wyszeptała Hanka.
- Jeśli Bóg istnieje – westchnęła Baśka, która miała co do tego niemałe wątpliwości.
- Jeśli istnieje – powtórzyła za nią Ewa, przypominając sobie o ulotce od Świadka Jehowy, którą ciągle miała w kieszeni.
Konrad milczał, zagryzając wargi. Satanizm, do którego się przyznawał, był w gruncie rzeczy dość mocno ateistyczny. Sprowadzał się do tego, że życie jest jedno i należy zadbać o nie, a nie o obietnicę tego, co będzie potem. To obecne życie ma być dostatnie i przyjemne. Bo potem jest po prostu miejscówka pod ziemią, przemiana w pył, w pierwiastki, z których człowiek powstał.
Poważnie zaczął się zastanawiać, czy dobrze wyszedł na tych poglądach, bo życia nie miał ani przyjemnego, ani łatwego. Niczego nie otrzymał od Szatana, czy to w osobie dumnego zbuntowanego księcia ciemności, czy w formie ateistycznej siły filozoficznej, obnażającej obłudę zorganizowanej religii.
- Wiecie… – odezwała się nagle Coco, patrząc na swoje stopy. – To właściwie nie ma znaczenia, co jest po śmierci. – Mówiła po polsku bez żadnego obcego akcentu. Zebranym na imprezie mogło to się wydawać dziwne, ale Polski był jedynym językiem, jaki dobrze znała. – Nawet jeśli śmierć jest jak wyjście z imprezy i powrót do domu, to i tak jest to straszne. Bo wychodząc z imprezy zawsze coś się traci, jakieś szanse, stany uczuć, połączenie z ludźmi.
Duża część osób była już zbyt pijana lub senna, żeby ją zrozumieć. Artur brzdąkał nieprzerwanie.
- A gdy my odejdziemy z tego świata, ktoś straci nas. Tu myślę choćby o rodzicach. Tak naprawdę to głównie żal mi teraz właśnie moich starych – mówiła dalej Coco. – Oni uciekli z Czadu przed wojną domową. Chcieli zapewnić mojej siostrze i mnie godziwe, spokojne życie. Chcieli, żebyśmy mogły studiować, żebyśmy nie musiały bać się wyjść na ulicę. No i w całej tej naszej popieprzonej przygodzie nie szkoda mi mnie samej. Jeśli umrę, trudno. Wiele dostałam od losu, wiele więcej, niż mogłam dostać tam. Nie poznałam głodu ani strachu o własne życie. Studiowałam. Chodziłam na imprezy. Kochałam i byłam kochana. Nie znam życia, przed jakim uciekli rodzice, dla mnie ich przeszłość to tylko opowieści, tylko cienie. Tu cierpiałam trochę z powodu koloru skóry, ale to nic aż tak wielkiego. Tak naprawdę to przecież miałam szczęście. Ale rodziców mi szkoda. Jak oni będą żyć beze mnie? Przejechali tyle tysięcy kilometrów w poszukiwaniu lepszego świata, a w tym lepszym świecie zabito ich córkę. To utwierdzi ich w przekonaniu, że lepszego świata nie ma, że nie można uciec od bólu i cierpienia, że nie ma dokąd...
- Bo nie ma – powiedziała Ewa. – Lepszy świat to bajka, w którą wierzymy w złych chwilach, ale on nie istnieje.
- A może to tylko my mamy pecha – westchnęła Baśka.
- Ale myśmy niczym nie zawinili – wcięła się Hanka nieskładnym, pijanym głosem.
- A czy to musi być kwestia winy? – Baśka wzruszyła ramionami. – Może po prostu mamy pecha tak bez powodu. Przecież gdyby to naprawdę był aż taki zły świat, to nie trzymalibyśmy się życia tak kurczowo.
- Ja się nie trzymam – zauważył Truposz. Przyszedł na imprezę z dziewczyną, ale już jej z nimi nie było. Pokłócili się i wyszła sama grubo przed północą. Parę innych osób także zdążyło wyjść przed przybyciem Śmierci. – Ja cieszę się, że wreszcie umrę. Wiesz, jedna rzecz mnie tylko śmieszy. – Uśmiechnął się niewesoło do Baśki. – Tyle razy przekonywałaś mnie, że warto żyć, że moje marzenia mogą się jeszcze spełnić, ale... Co za różnica, czy miałbym zabić się sam, czy ktoś inny mnie zabije? Śmierć to śmierć. Wreszcie będzie po wszystkim.
Truposz miał ciężkie życie. Swojego ojca nigdy nie poznał, a matka zginęła w wypadku, kiedy był mały. Wychowała go starsza siostra. Zawsze był sam, zawsze miał wrażenie, że nikogo nie obchodzi. To znaczy, miewał dziewczyny, co pół roku inną. Nie umiał o nie dbać. Zbyt koncentrował się na sobie samym. Parę razy próbował popełnić samobójstwo, ale bez przekonania, zawsze go odratowano. Czasem nocami dzwonił do Baśki i rozmawiali. Baśka próbowała go przekonywać, że warto żyć, bo zawsze istnieje szansa, że marzenia się spełnią. Jemu pomagało to zasnąć. Ona w to wierzyła naprawdę – wtedy, bo teraz, w obliczu śmierci, uświadomiła sobie, że to były tylko banalne słowa wypowiadane po to, żeby ukoić kogoś innego. Mówiła: „Nasz los jest w naszych rękach i jeśli naprawdę czegoś chcemy, z małą pomocą przyjaciół możemy dokonać cudów.” Tymczasem okazało się, że ich los był w rękach głupiego kumpla i że żadna pomoc nie mogła tu niczego zmienić.
- Ale... – Baśka zająknęła się. – Chyba każdy z nas ma jakieś dobre wspomnienie...
- Mój dziadek – westchnęła Ewa.
- Mój pies – rzucił Zwierzak.
- Wyjazd do Kampinosu pod namioty – zabełkotała Hanka.
- Studniówka – wyszeptał Dżek. Na studniówce on i Baśka zostali parą.
- Moja matka. – Truposz z trudem przełknął ślinę.
- To, że znalazłem przyjaciela – powiedział Paweł.
- Wy – wymruczała znajdująca się na granicy snu Kaśka.
- Pocałunki, morze, galop – dodała Baśka.
- Miałem kiedyś… – zaczął Mort, a potem jakby się opamiętał. Uśmiechnął się głupkowato.
- Tak. Były dobre rzeczy – przyznał Konrad. Łatwo było paplać o obróceniu się w nicość, kiedy śmierć nie zaglądała w oczy. Teraz, gdy naprawdę to się miało stać, bał się.
- Tak naprawdę to byliśmy szczęśliwi – wyszeptała Baśka. W oczach miała łzy. – Byliśmy szczęśliwi, bo mieliśmy to wszystko i siebie. – Dżek przytulił ją mocno, a ona zadrżała.
- Tak. Byliśmy szczęśliwi – przyznała Ewa, łykając łzy.
- Wiecie... – Truposz patrzył w przestrzeń. – Tak naprawdę ja chyba nigdy nie chciałem się zabić.
Ewa wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń swoją dłonią, mimo, że właściwie byli sobie obcy.
- Cholera! – wrzasnęła Hanka, patrząc w puste oczodoły tajemniczego gościa. – Powiedz nam, czy jest coś po śmierci?
Nie było odpowiedzi.
- Czy jest Bóg?! Powiedz nam!
Śmierć stała przy meblościance, wyniosła i milcząca. Na dworze wstał świt i niebo przybrało zimny, błękitny kolor. Za ścianą spał pijany Michał, który nie miał pojęcia, co się w trakcie imprezy wydarzyło. Artur grał ostatkiem sił, coraz bardziej fałszując. Kaśka zasnęła.
Mieszkańcy bloku, którzy byli zmuszeni wstać w niedzielę wczesnym rankiem, cieszyli się, że awaria prądu została usunięta. Ale młodzi ludzie zgromadzeni na imprezie tego nie zauważyli. Nie mieli w pokoju ani jednej rzeczy włączonej do kontaktu, która obudziłaby się do życia. Z wyjątkiem wieży, ale ta nie mogła im zagrać, bo ktoś wyjął z niej kasetę. Ktoś, kto miał nadzieję, że nie umrze, i na wszelki wypadek zadbał, by nie zgubić ulubionego nagrania.



Horror Online 2003-2015 wszystkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie fragmentów lub całości opracowań, wykorzystywanie ich w publikacjach bez zgody twórców strony ZABRONIONE!!!

- - - -